Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji uług
zgodnie z Polityką Plików Cookies.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.

[x] Zamknij

      Zatoka - odcinek 6

      Tomasz Klarecki, 2003-08-23

      Wody Zatoki Gdańskiej nie zachęcają do żeglarstwa. Nawet w upalne lato noce i ranki potrafią być przenikliwie zimne. Jesienią, zimą i wiosną pogoda składa się najczęściej z porywistego wiatru i lodowatego, zacinającego z ukosa deszczu.

      Specjalność tych wód to szkwały: nagłe, zdradliwe uderzenia wiatru przychodzące z najmniej spodziewanego kierunku. Tak silne, że potrafią zepchnąć człowieka z pokładu jachtu lub rybackiego kutra. Pojawiają się przy najlepszej pogodzie polując na niedoświadczonych i nieostrożnych. Poza krótkim sezonem turystycznym, trwającym od połowy czerwca do końca sierpnia, żeglują tylko zapaleńcy. W mokrą i zimną noc 9 września 2001 roku również ci pozostali w domu.

      Zatoka Gdańska ma kształt głębokiej misy, czy też, jak wolą niektórzy, wazy, bo to ostatnie słowo kojarzy się mile z ponczem. Zachodnia krawędź wazy to przylądek i latarnia Rozewie, najbardziej wysunięty na północ punkt Polski. Na wschodniej krawędzi wartę trzyma Przylądek Taran, na Półwyspie Sambijskim. Z dna wazy bije źródełko - Wisła. Nad źródełkiem zwisa Półwysep Helski, jak olbrzymia kropla żywicy z długą nitką, spływająca do ujścia wielkiej polskiej rzeki.

      Po dwóch stronach wazy, mniej więcej w połowie jej wysokości, rozlokowały się wielkie porty wojenne Gdyni i Bałtijska. W czasach zimnej wojny ich połączony potencjał przewyższał znacznie to, co na Bałtyku mogło im przeciwstawić NATO. Radykalne zniwelowanie tej przewagi bronią konwencjonalną nie było możliwe. Amerykanie planowali wstrzelenie, w pierwszych godzinach wojny jądrowej, megatonowej głowicy termonuklearnej w sam środek Głębiny Gdańskiej. 30-metrowa fala zmiotłaby z powierzchni ziemi Półwysep Helski, Mierzeję Wiślaną, Bałtijsk i Trójmiasto, o Żuławach nie wspominając, bo woda dotarłaby aż do Grudziądza. Na wypadek takiego kataklizmu polskie i radzieckie jednostki marynarki wojennej nie stały w portach, tylko szwendały się przez cały rok po Bałtyku. Teraz, gdy rządzi już nie strach, lecz pieniądz i każdy rejs przelicza się na ruble i złotówki, polscy i rosyjscy marynarze większość czasu spędzają na lądzie.

      Drużnyj kierował się prosto w stronę Gdyni. Matwiejew żałował, że zła pogoda nie pozwala zobaczyć wiszących nad Trójmiastem chmur, oświetlonych łuną wielkiej aglomeracji.

      Gdynia, Sopot i Gdańsk rozłożyły się na południowo-zachodnim brzegu Zatoki. Osłonięte przed przykrymi zachodnimi wiatrami pasmem wysokich wzgórz morenowych, otulone gęstym kożuchem lasów, nasycone wilgotnymi bryzami, obdarzone łagodnym klimatem i wspaniałymi widokami, mogłyby być jednym z najlepszych miejsc na Ziemi. Mogłyby, twierdzą warszawiacy, gdyby nie milion zamieszkujących je szczególnych istot, niezależnych, niepokornych, pyskatych i wiedzących wszystko lepiej. Kontakt z nimi jest równie miły, jak siadanie gołym tyłkiem na bryle lodu. Mieszkańcy Trójmiasta mają zresztą dokładnie taką samą opinię o warszawiakach. W sezonie letnim jedni i drudzy wyjeżdżają w góry, gdzie łączą się we wspólnym obrzydzeniu do górali. Nad Zatokę natomiast przyjeżdża co roku milion masochistów, uwielbiających brudne, hałaśliwe plaże, kąpiele w śmierdzącej, zarażonej sinicami wodzie i poniewieranie sobą przez pozostałych na miejscu tubylców.

      Matwiejew nic nie wiedział o swarach pomiędzy polskimi plemionami. W Trójmieście był tylko raz, z Werą. Obojgu bardzo się tam podobało.

      Zatoka Gdańska powinna właściwie nazywać się Zatoką Bursztynową. Nigdzie na świecie w nie ma w ziemi takiej koncentracji bursztynu, jak właśnie nad jej brzegami. Przed milionami lat z głębi Arktyki płynęła na południe majestatyczna rzeka Eridan. Jej olbrzymia delta rozciągała się od Karwi i Wejherowa na zachodzie po Kaliningrad i Mierzeję Kurlandzką na wschodzie. Bałtyk i Skandynawię porastały gęste, ponure i ciemne iglaste lasy. W miejscu północnej Polski i Litwy rozlewało się morze. W delcie rzeki Eridan osadzał się niebieskawy szlam, a w nim miliardy zastygłych kropel żywicy - bursztynu.

      Legenda głosi, że bursztyn to nie żywica, lecz krew stolemów. Łagodne olbrzymy zamieszkiwały brzegi rzeki Eridan, dopóki jeden z wielkich kosmicznych kataklizmów nie zmiótł ich z powierzchni Ziemi. Stolemy uwielbiały gry i zabawy. Jedna z nich przypominała współczesny hokej. Celowały w niej barczyste, jasnowłose, niebieskookie stolemki. Zamiast kijów używały wyrwanych z ziemi sosen, a rolę krążka pełnił granitowy głaz. W grze, bez reguł i arbitrów, równie gwałtownej jak amerykański football, łagodne olbrzymki zmieniały się w dzikie furie. Krew stolemek płynęła obficie. Zastygała w bryły bursztynu, a rzeka Eridan niosła je na południe.

      Po inspekcji wszystkich posterunków czarnej wachty Matwiejew ustalił z bosmanem Gulianką szczegóły przeładunku. Potem zszedł do magazynku zapalników.

      Gdyby to był zwyczajny rejs, skrzynie przeznaczone na wymianę z Polakami stałyby w magazynie z żywnością. Tak było podczas wcześniejszych „handlowych” patroli. Kucharze mieli oko na zawartość magazynu i kradzieże zdarzały się rzadko, chociaż wokół kuchni kręciło się zawsze sporo ludzi. Kandydat na złodzieja musiałby zakraść się do magazynu z łomem, co najmniej z dużym śrubokrętem, podważyć wieko skrzyni, porozrywać kartony z grubej tektury. Przy założeniu, że nikt by go nie dostrzegł, w nagrodę za wysiłek stałby się szczęśliwym posiadaczem kilku butelek spirytusu lub kilkuset papierosów. Kradzież zawartości skrzyń była więc trudna i pozbawiona sensu. Wokół znajdowało się sporo innych atrakcyjnych przedmiotów, które można było po prostu schować do kieszeni.

      Niewielki ubytek w towarze nie miałby znaczenia dla przebiegu transakcji. Polacy nie byli drobiazgowi, zresztą w tym biznesie nie było zwyczaju składania reklamacji. Kulikow rozkazał Matwiejewowi umieścić skrzynię K-4 w magazynku zapalników, ponieważ męczyły go wewnętrzne poczucie niepokoju i strach, że „coś pójdzie nie tak”. Doszedł do wniosku, że nie można ryzykować przypadkowego odkrycia zawartości skrzyni przez kucharzy. Bał się powtórki wydarzeń z poprzedniego „handlowego” rejsu. Butelka spirytusu w jednej ze skrzyń pękła. Wokół rozniósł się rozkoszny zapach, nęcący zapracowanych kucharzy tym bardziej, że na okręcie obowiązywała ścisła prohibicja. Nie byli w stanie się mu oprzeć. Kusił, nękał, namawiał, zachęcał, obiecywał, a oni, cóż, byli tylko istotami ludzkimi. Znali stare rosyjskie porzekadło „Chcesz pozbyć się żądzy - ulegnij jej”. Idąc za źródłem zapachu, delikatnie, tak, by nie pozostawiać śladów, otworzyli skrzynię. Wyjęli sześć litrowych butelek spirytusu. Starannie zatarli ślady występku. Nikt nie domyśliłby się, że dziewiczość cennego ładunku kiedykolwiek została naruszona. Po ciężkim dniu pracy - karmienie 180 ludzi to nie przelewki - kucharze postanowili utopić nudę i smutek egzystencji w zesłanym im przez samą opatrzność trunku, którego smak i moc nie pozostawiały zresztą nic do życzenia. Po wydaniu ostatniego posiłku rozpoczęli beztroską libację w przekonaniu, że odeśpią spokojnie swoje pijaństwo i rano, najwyżej z lekkim kacem, żwawo i radośnie zabiorą się do robienia śniadania.

      Sprawa wyszła na jaw, gdy w nocy wysłużony silnik okrętowy „Drużnyja” uległ awarii. Nie po raz pierwszy. Dla pracujących w pocie czoła mechaników Kulikow zażądał ciepłego posiłku - o trzeciej nad ranem. Kucharzy dobudzono zimną wodą, ale ich stan i woń wskazywały ewidentnie na nadużycie tak alkoholu, jak i pokładanego w nich zaufania.

      W brzemiennym w wydarzenia roku 1998 rosyjski rynek finansowy zawalił się, jak domek z kart, banki bankrutowały jeden po drugim, a wartość rubla spadała w otchłań, która wydawała się być bez dna. W wyniku tych - skądinąd interesujących - wydarzeń Matwiejew za oficerską pensję mógł nabyć w kantorze 24 dolary. Swoją przyszłość w marynarce widział w czarnych barwach. Swoimi obawami podzielił się z Werą, wtedy jeszcze tylko dobrą koleżanką. Ta poznała go ze swoim bliskim przyjacielem, Saszą. Obydwaj panowie szybko dobili targu. Sasza potrzebował amunicji do pistoletów i kałachów, a Matwiejew wiedział, jak ją „zorganizować” z wojskowych magazynów. Był to początek stałej i owocnej współpracy, niezakłóconej personalną roszadą, w wyniku której Wera rozstała się ze swoim przyjacielem i rzuciła w ramiona przystojnego oficera marynarki. Wera pasowała do Saszy jak pięść do nosa. Poza krótkimi chwilami namiętnego seksu walczyła z nim uparcie i zaciekle, zatruwała mu życie i dręczyła z prawdziwie sadystycznym upodobaniem. Obydwoje powitali z ulgą koniec relacji. Ku zdumieniu Saszy „nieokiełznana” Wera spokorniała, wpatrywała się w Matwiejewa z nabożną czcią, jak „babuszka” w cerkwi w święty obraz, a czarnooki oficer wydawał się nie widzieć świata poza jej lekko zadartym, obsypanym delikatnymi piegami nosem. Saszę Wera zaczęła traktować, jak odnalezionego po latach starszego brata. Stracił kochankę, zyskał miłą i uczynną przyjaciółkę. Uczucia i namiętności nie przeszkadzały interesom. Handel amunicją kwitł.

      Matwiejew pamiętał doskonale wykłady generała Kozłowa, weterana Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.

      „Do armii trafiłem jako szeregowiec w 1942 roku. Trzy lata na froncie przeżyłem, bo polem walki rządzi przypadek. Decyduje o śmierci i życiu żołnierza. O przetrwaniu armii decydują miliony przypadków rządzone przez rachunek prawdopodobieństwa. I nie jest to jedno i to samo. Bitwę wygrywa ta strona, która umie zaprząc rachunek prawdopodobieństwa do swoich celów. Ta, która przygotuje lepszy wywiad, zwiększy siłę ognia, wypromuje mądrych generałów, wyszkoli więcej żołnierzy. Lub wszystko razem. Tylko głupcy i szaleńcy wierzą w siłę przypadku.”

      Umieszczenie skrzyni K-4 w magazynku zapalników mogło być dziełem przypadku. Matwiejew wolał jednak zobaczyć, niż zawierzyć. Poznanie zawartości skrzyni zabrało mu niecały kwadrans. Zrobił to szybko, cicho, bez pozostawienia śladów.

      To co znalazł było pociskiem artyleryjskim do haubic 152 mm. A właściwie jego częścią. Brakowało stożkowatego przodu i całej części zbrojeniowej, bez której pocisk nie mógł zostać wystrzelony. Z twardego, metalowego cylindra sterczały końcówki połączeń elektrycznych. Policzył je i przyjrzał się im dokładnie. Podniósł pocisk i zważył go w rękach. Był zdecydowanie cięższy od tych wypełnionych tylko materiałem wybuchowym. Na jego zewnętrznej powierzchni znajdowały się dwa pierścienie z miękkiego metalu. W gwintowanej lufie haubicy wprowadzały pocisk w ruch obrotowy, zapewniając mu stabilność podczas lotu. Były grubsze i szersze niż w pociskach konwencjonalnych.

      Miałby całkowitą pewność, gdyby przyniósł ze sobą licznik Geigera. Ale właściwie nie miał już wątpliwości. Tylko jeden typ pocisku kalibru 152 mm warto było przemycać. Taki właśnie, jaki miał przed sobą. APJ - Artyleryjski Pocisk Jądrowy.


      Książka nie jest napisana do końca, jej ukończone fragmenty to jedna trzecia całości. Reszta istnieje w mojej wyobraźni. Zapraszam więc do zabawy. Proszę wysyłać mi sugestie dotyczące rozwoju akcji, działań bohaterów, ich słów, myśli i czynów, opisów miejsc i wydarzeń. Duża część akcji rozgrywać się będzie w Trójmieście, niektóre sceny w Osowej. Jeżeli są miejsca bliskie twemu sercu, opisz je, a potem wspólnie zastanowimy się, gdzie umieścić je w powieści. Jeżeli znasz barwne postaci, naszkicuj ich wygląd i charakter i postaramy się, żeby przewinęły się przez książkę.

      Mój adres poczty elektronicznej to tom_kla@osowa.gda.osk.pl

      « wróć | wersja do wydruku | odsłon: 1166

      Polecamy

       

       

       

       

       

       

      Wsparcie prawne portalu:


       

      Osowianin Roku