Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji uług
zgodnie z Polityką Plików Cookies.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.

[x] Zamknij

      ŻUL

      2004-01-17

      Całe osiedle znało go, jak zły szeląg. Krążyły plotki, że pochodził z dobrej rodziny i że kiedyś był prawnikiem.

      Damian Dec, 33-letni pisarz ze Stalowej Woli, jest jednym z laureatów II Międzynarodowego Konkursu Literackiego im. Marka Hłaski. Jego opowiadanie pt. "Fart", które również ujrzymy na tych łamach, zostało wyróżnione wśród morderczej konkurencji ponad dwustu nadesłanych na konkurs prac.


      ŻUL

      Damian Dec


      Całe osiedle znało go, jak zły szeląg. Krążyły plotki, że pochodził z dobrej rodziny i że kiedyś był prawnikiem. Nikt tego nigdy nie sprawdził, nikt w to nigdy nie wierzył. Wiecznie pijany gbur, cham, abnegat, zawsze patrzący na świat spode łba swoimi podpuchniętymi od gorzały i tanich win, rybimi oczkami. Strach było wejść mu w drogę, bo nie dosyć, że cuchnął na kilometr wódą, potem, brudem i beznadzieją, to zawsze znalazł dla każdego złe słowo. Utrapienie, jak to z żulem.

      Pluł na świat ostentacyjnie, a świat dyskretnie, zza żaluzji i firanek skrywających tajemnice porządnych domów, pluł na niego. Był na tym nowym, pięknym osiedlu, zaludnionym przez wykluwającą się klasę średnią, jak wrzód na dupie. I był tam od zawsze. Wpisał się na stałe w jego krajobraz, jak psie gówna na podblokowych trawnikach, tyle, że postrzegany był znacznie gorzej, bo psie gówna w niczym nie psuły dobrego samopoczucia dumnym posiadaczom rottweilerów, dobermanów i dogów niemieckich, trzymanych w czteropokojowych mieszkaniach i w ramach spaceru puszczanych samopas między osiedlowe piaskownice i huśtawki.

      W sklepiku spożywczym „Oaza” bywał po kilka razy dziennie i nigdy wizyta taka nie wróżyła nic dobrego. Pół biedy, jeżeli akurat tak się trafiło, że był jedynym klientem, wówczas na ogół opryskliwie wołał, co mu trzeba było, płacił i nie mówiąc ani „dziękuję”, ani „do widzenia”, wychodził. Gorzej, gdy trafiał na kolejkę.

      - Paniusiu, jakie to ma, do chuja, znaczenie, czy jogurt taki czy sraki? Ile będziemy tu stać?

      - Proszę nie zwracać mi uwagi!

      - Za komuny jednak jak było, tak było, ale w sklepie był porządek. Brać, co jest, a nie podoba się, to wypierdalać! Ludziom jest za dobrze, kurwa, za dobrze po prostu. Embarass de richesse kmiotkom w dupach poprzewracał!

      - Proszę się uspokoić! Cham! Czy nie można wezwać policji?

      - Uspokoić?! Ja się mam uspokoić?! Ja tu za potrzebami pierwszego rzędu stoję, jak ten chuj, jęzor mi do pasa wisi, w kolejce po życie stoję, a jakaś lampucera kwadratowa się zastanawia godzinę, czy lepszy będzie makaron nitki czy muszelki! Słyszałaś kiedyś o piramidzie potrzeb Maslowa, babo?

      Takie i podobne scenki były na porządku dziennym. Na ogół kończyły się powszechnym, milczącym ostracyzmem, bo funkcjonując przez całe lata jako najszkaradniejszy element wystroju przyzwoitego osiedla napsuł krwi niemal wszystkim jego mieszkańcom i każdy wyznawał wobec niego złotą zasadę, by nie ruszać gówna, bo śmierdzi. Czasem jednak zdarzało się, że jakiś rycerski dżentelmen wdał się w pyskówkę, gdy na przykład będąca z nim w towarzystwie nobliwa nauczycielka lub urzędniczka magistratu uznała „embarass de richesse” za szczególnie ciężką obelgę. W takich razach od czasu do czasu dochodziło do lekkich rękoczynów, a raz czy dwa razy wezwano policję. Krótko mówiąc: utrapienie. Jak to z żulem.

      Tego dnia było mu szczególnie ciężko. W ogóle trzeba wiedzieć, że żulom generalnie lekko nie jest, ale już w dzień słotny i bez grosza przy duszy jest mikro szczególnie. Mimo wszystkich jego wad, rzadko widywano go żebrzącego, nie wiedzieć, skąd, ale na ogół miał dość drobniaków na tak zwane wino - tym razem jednak musiał przeżywać kryzys, bo posunął się nawet do tej ostateczności.

      - Proszę pani, przepraszam najmocniej, mogę zająć pani chwilkę? - trzeba przyznać, że gdy przyszło do proszenia, zmieniał swój zwyczajowy ton i wysławiał się nader kulturalnie

      - Proszę się ode mnie odczepić!

      - Ale proszę pani, dwa słowa tylko...słyszała pani o organizacjach bezprofitowych utrzymujących się ze sponsoringu? Znaczy się, z dobrowolnych datków dobrych ludzi o szlachetnych sercach...otóż, ja właśnie jestem taką jednoosobową organizacją.

      - Doprawdy? Haha, a to mnie pan rozbawił. A jaką to szlachetną działalnością się pan zajmuje.

      - Piję, szanowna dobrodziejko. Bardzo dużo piję, wspierając w ten sposób budżet państwa. Dzięki tak ofiarnym ludziom, jak ja, którym nieobce są problemy społeczne, państwo może prowadzić tak zwaną działalność socjalną i jakoś od biedy podtrzymywać patiomkinowską fasadę powszechności i bezpłatności opieki zdrowotnej.

      - Panie, daj pan spokój! Wziąłbyś się pan za jaką uczciwą robotę, zamiast głupoty opowiadać i żebrać na ulicy.

      - Przegrać swoje życie to dostąpić poezji bez podpory talentu, droga pani.

      Większość odsztafirowanych pań i prawie sto procent poważnych panów puszczało te wywody mimo uszu i traktowało jednoosobową organizację bezprofitową jak powietrze, a wręcz jak zepsute powietrze - jako się rzekło, było to osiedle nowe, zamieszkałe przez ludzi kulturalnych, wykształconych i „na poziomie”. Jednak od czasu do czasu trafiał się ktoś obdarzony specyficznym poczuciem humoru lub tchnięty chwilową słabością, dzięki czemu po kilku godzinach uprawiania oratorskich popisów udało się uzbierać niezbędne do przeżycia trzy złote i dwadzieścia groszy. Gdy tylko cel został osiągnięty, dobry humor, frywolne dykteryjki i złotouste facecje rzucane donatorom szlag trafił - znów zaczęło się utrapienie, jak to z żulem.

      Do sklepu wpadł jak burza - spragniony i zły. Sprzedawczyni z trwogą spojrzała w jego stronę, gdy tylko jęknęły szarpnięte z przesadnym impetem drzwi. Kolejki w sensie dosłownym nie było, jednak robiła zakupy mała, może ośmioletnia dziewczynka. Niby nic, ale nawet jedna osoba to tłum dla kogoś, kto potrzebuje się napić w trybie natychmiastowym. Omiótł wzgardliwym spojrzeniem dziecko i mrucząc coś pod nosem zajął miejsce za nim. Po chwili weszła do sklepu elegancko odziana pani w średnim wieku, z takich, co to od dziesięciu lat obchodzą rok w rok trzydzieste urodziny, wydają dużo na kosmetyki i fryzjera i są świadome swej wartości. Dziewczynka kupowała słodycze. Bardzo dużo słodyczy różnego rodzaju, po sztuce, po dwie sztuki. Nie miała przygotowanej listy zakupów, przed każdym kolejnym wyborem zastanawiała się chwilę.

      - Jeszcze poproszę...może dwa „Grześki” w czekoladzie - mówiła głosem nieco onieśmielonym - I jeszcze....jeszcze może te dwa lizaki...i jeszcze...gumę, ale nie miętową, owocową...albo dwie gumy owocowe...i jeszcze paczkę tych herbatników...albo nie...poproszę te tańsze...

      Zaintrygowała go ta młodziutka klientka. Dwie gumy, dwa lizaki, dwa batoniki czekoladowe...pewnie dostała od wujka 10 złotych kieszonkowego i chce za to kupić sobie jak najbogatszy wybór słodyczy, żeby wszystkiego spróbować. A może organizuje jakieś skromne przyjęcie dla koleżanek z okazji swoich urodzin, i wysupłuje właśnie swoje chude oszczędności, żeby dzieciaki miały się czym poczęstować. Ku własnemu zdumieniu cała ta scenka wydała mu się urokliwa i nawet zapałał do dziecka sympatią. Przypomniał sobie siebie, jako ośmiolatka. Spodziewacie się usłyszeć łzawy moralitecik o patologicznej, naznaczonej przemocą rodzinie i zaklętym kręgu prowincjonalnej nędzy, który prowadzi na manowce i w szpony nałogu? To poczytajcie sobie jakieś neofickie wynurzenia inteligentów z awansu społecznego, bo w jego przypadku dzieciństwo było jedynym miłym okresem w życiu. Wspomnienie czasów, gdy miał osiem lat, budziło w nim sielankowe odczucia. Świat był piękny i wielki, a z każdym dniem odkrywało się jakąś nową jego tajemnicę. Marzenia nie miały granic, a wyobraźnia nie znała słowa „nieosiągalne”. Obydwoje rodzice zadbali zarówno o jego edukację, jak i o nienaganne maniery. Żył pod kloszem troskliwości i ciepła, w przeświadczeniu, że ludzie, poza niechlubnymi i rzadkimi wyjątkami, są z natury mądrzy i dobrzy. Dzieciństwo było piękną Arkadią, czasem nawet miał żal do swoich rodziców, że zbyt piękną. Może gdyby ojciec chlał i przeklinał, a matka wciąż narzekała, że ma za mało „piniendzy”, może gdyby obydwoje kradli, pisali donosy i złorzeczyli sąsiadom, wyrósłby na człowieka „radzącego sobie”, potrafiącego w bagnie dorosłości wykrzesać z siebie jakieś ambicje i wykreować sobie, w ramach ciasnych horyzontów, jakiś konkretny cel. Może miałby motywację do działania i nastawienie na osiągnięcia. Niestety, po tak sielskim dzieciństwie dorosłe życie z jego płytkimi aspiracjami, nadętą powagą i bezrefleksyjną, szczurzą pogonią za jego małostkowymi atrybutami, mogło tylko budzić wstręt. Dorosłość, jak uważał, na trzeźwo może znieść tylko ktoś, kto urodził się świętym męczennikiem albo gruboskórną świnią. Słuchał, jak dziewczynka zastanawia się nad kolejnym wafelkiem lub dwoma i widział siebie, gdy przepełniony radością pędził z garścią drobniaków do „zieleniaka”, by obkupić się w takie cuda, jak ryż preparowany, oranżadka w proszku, czy specialite de la maison - guma do żucia „Bolek i Lolek”. W takich chwilach, jak ta, jasno i klarownie docierało do niego odczucie, że spośród wszystkich ludzi na świecie tylko wobec dzieci może nie odczuwać fizycznego obrzydzenia.

      - I może jeszcze....- zastanawiała się dziewczynka.

      - O Boże, dziecko drogie! - westchnęła z irytacją stojąca na końcu kolejki kobieta - Zdecyduj się szybciej! Ileż można kupować kilka lizaków i batonów?

      Dziewczynka zarumieniła się ze wstydu i na chwilę odjęło jej mowę.

      - Ty stara, nadęta raszplo! - warknął, odwracając się do zniecierpliwionej kobiety - Sypiesz się, jak choinka po Trzech Królach, ale może jeszcze w tych zwapnionych zwojach masz jakieś resztki wspomnień z dzieciństwa, co?! Przeszkadza ci, że dziecko chce sobie słodycze kupić?! Spieszy ci się?! Dokąd ci się spieszy, co?! No???!!! Za stare pudło już jesteś, żebyś miała się do czegokolwiek spieszyć!

      - Ty...!!! - zakipiała matrona - Ja wezwę policję! Co za chamstwo! Jak taki ktoś może w ogóle być obsługiwany w sklepie?! Będziesz miał do czynienia z moim mężem! Ty nie wiesz, kto ja jestem! Skandal!

      - To...to...to w takim razie wszystko - wyjąkało wystraszone dziecko, rozwinęło mięty w dłoni banknot dziesięciozłotowy i pieczołowicie rozłożyło go na ladzie.

      - Wyszło jedenaście osiemdziesiąt, nie wystarczy ci - powiedziała ekspedientka - Musisz z czegoś zrezygnować.

      - To może... - dziewczynka znów zaczęła się zastanawiać. Głos jej drżał, kątem oka zezowała na dwoje stojących za nią dorosłych.

      Matrona z końca kolejki parsknęła teatralnie.

      - Ja zapłacę złoty osiemdziesiąt za tę dziewczynkę - powiedział i zaczął odliczać klepaki.

      Dziewczynka pisnęła ciche „dziękuję” i co prędzej zebrała cały swój słodki nabytek.

      Skrupulatnie odliczone złoty osiemdziesiąt w pięcio-, dziesięcio, i, z rzadka, dwudziestogroszówkach zabrzęczało o kontuar. Sprzedawczyni zgarnęła je wprawnym ruchem dłoni do szuflady.

      - Co podać? - zapytała

      Żul otaksował dolną półkę z tanimi winami, nalewkami i innymi wynalazkami nie nadającymi się do spożycia przez normalnych ludzi, spojrzał smętnie na ściskany w dłoni, uszczuplony o połowę swój kapitał obrotowy i wycedził z rezygnacją:

      - Teraz to już gówno!

      Obrócił się na pięcie i wyszedł ze sklepu.

      - Że też pani toleruje...coś takiego! - sapała wciąż oburzona kobieta „na poziomie” - Taki element w ogóle nie powinien być wpuszczany do sklepu!

      Ekspedientka nic nie odpowiedziała - westchnęła tylko ciężko i w geście przepraszającej bezradności wzruszyła ramionami. No, bo co ona może? Utrapienie, jak to z żulem.

      Polecamy

       

       

       

       

       

       

      Wsparcie prawne portalu:


       

      Osowianin Roku