Ze Sławomirem Kosmulskim (Osowianinem), wiceprzewodniczącym Gdańskiego Komitetu Obywatelskiego, rozmawia Maria Mrozińska (wywiad dla gdansk.pl).
Maria Mrozińska: – Minęło trzydzieści pięć lat od pierwszych po II wojnie światowej częściowo wolnych wyborów parlamentarnych, które dały początek transformacji ustrojowej. Historyk Michał Przeperski określa Polskę tamtych czasów jako Dziki Wschód, czyli w analogii do znanego nam z westernów Dzikiego Zachodu, ziemię wymagającą zagospodarowania, pionierskich działań. Jak to oceniasz jako osoba zaangażowana w tworzenie pierwszych oddolnych struktur obywatelskiego działania, a więc zagospodarowanie tego Dzikiego Wschodu?
Sławomir Kosmulski: – Jest wiele dowodów na to, że poruszaliśmy się na nieznanym gruncie. Ludzie nie byli przyzwyczajeni do tego, że mają w rękach jakąś władzę, że trzeba swoje działania, choćby podejmowane w najlepszej wierze, jakoś uporządkować, wyłonić liderów. Trudno też było o liderów. którzy by dobrze rozumieli, że trzeba przyjąć odpowiedzialność za każde działanie. Przez dziesięciolecia utwierdzani byliśmy w przekonaniu o omnipotencji władzy, która odpowiada za organizację życia społecznego i o wszystkim decyduje.
Owszem, pierwsze częściowo wolne wybory parlamentarne obudziły entuzjazm w społeczeństwie, ale jednak do urn poszło tylko niewiele ponad 62 procent wyborców, a potem frekwencja w czasie transformacji była już tylko niższa. Pierwsze wolne samorządowe wybory zainteresowały 42 procent obywateli. Dobrym przykładem trudności w zagospodarowaniu tej ziemi nieznanej może być choćby nieumiejętność, bądź wręcz niechęć, wykorzystania uprawnień na najniższym szczeblu, w miejscu zamieszkania. Nowo wprowadzona wtedy ustawa o spółdzielniach mieszkaniowych, dająca spółdzielcom większe uprawnienia, w tym możliwość zmiany zarządu i kontrolę jego działania, pozostała właściwie niewykorzystana, poprzednie władze częstokroć się jeszcze umacniały, bo mieszkańcy trzymali się starych przyzwyczajeń i utartych ścieżek postępowania. Przestudiowałem dokładnie zapisy nowej ustawy, korzystne dla spółdzielców i przedstawiłem je na walnym zgromadzeniu w spółdzielni Zaspa Młyniec. Zainteresowanie było niewielkie, a przecież określenie, że demokrację buduje się od podstaw, według mnie oznacza, że przede wszystkim od najniższego szczebla.
– Mimo tych zniechęcających doświadczeń jednak zaangażowałeś się w działania na rzecz przemian, które zapowiadał wynik wyborów 4 czerwca 1989.
– Zawsze miałem zakodowane w głowie, że jeżeli dzieje się coś takiego, co mi się nie podoba, to trzeba próbować coś z tym robić. W szkole, kiedy była kwestia, że trzeba coś zrobić i jakoś nikt się nie kwapił, czułem się zmuszony do przyjęcia tego na siebie. Należałem do harcerstwa, które też mnie uczyło zaangażowania i odpowiedzialności. Była to 18. gdańska drużyna harcerska, która ciągle figurowała na czarnej liście ówczesnych władz, choćby z tej racji, że w święta, szczególnie te niekoniecznie celebrowane przez władzę, maszerowaliśmy zorganizowaną grupą do kościoła.
– A w rodzinie nie miałeś przykładów społecznego zaangażowania?
– Były i oczywiście wiedziałem o nich. Kultywowano pamięć pradziadka, który brał udział w powstaniu styczniowym. Babcia, jako młoda kobieta z przygotowaniem pedagogicznym pod koniec I wojny światowej wyruszyła na wieś uczyć dzieci, likwidować analfabetyzm a w czasie niemieckiej okupacji prowadziła tajne komplety. Mama była łączniczką Szarych Szeregów, miała za sobą dramatyczne doświadczenie przesłuchania przez Gestapo. Na jej grobie Stowarzyszenie Byłych Żołnierzy AK umieściło stosowną plakietkę. Staraniem tego stowarzyszenia została awansowana na podoficera. Tata w czasie okupacji pracował w firmie rozliczającej rolników z okolic Lublina z wykonania obowiązkowych dostaw. Dawało to mu możliwość wystawiania różnych ochronnych kwitów i rozmaitej pomocy. Moja ciotka, kuzynka ojca, mimo to wyrzucała mu, że za mało się angażował. Trzeba też dodać, że wychowywałem się w środowisku o nastawieniu zdecydowanie antykomunistycznym. Nikt z moich najbliższych nie wstąpił do PZPR.
Moja ocena ówczesnej peerelowskiej rzeczywistości była więc oczywista i jednoznacznie negatywna. W czasie nauki w liceum, słynnej „topolówce” (III Liceum Ogólnokształcące w Gdańsku) trzymałem z kolegami o poglądach dalekich od tych, które starała się narzucić oficjalna propaganda. Wraz z Piotrem Stalińskim (bratem aktorki, Doroty Stalińskiej) i dwoma innymi kolegami założyliśmy grupę o nazwie Kontra. Naszym celem było podejmowanie dyskusji na lekcjach wychowania obywatelskiego, które prowadziła wicedyrektor szkoły, zresztą partyjna lektorka. Solidnie się do tej dyskusji przygotowywaliśmy i niejednokrotnie wygrywaliśmy w niej, zbijając hasła naciąganej ideologii, która musiała polec w zderzeniu z prawdą, jak choćby w rozmowie o zbrodni katyńskiej. |
W marcu 1968, jeszcze jako uczeń liceum, w pełni solidaryzowałem się ze studenckimi protestami, a dramat Grudnia ‘70 pozbawiał jakichkolwiek złudzeń co do intencji władzy. W sytuacji, w której zmiany polityczne w naszej części Europy wydawały się nierealne, uważałem, podobnie jak Lech Bądkowski, mój późniejszy teść, którego wtedy jeszcze nie znałem, że nie powinno się zmierzać do otwartego zderzenia z władzą, co wtedy zapowiadało niepotrzebny upust krwi. Warto było natomiast wydzierać tej władzy jakieś pola działania zapewniające pewną samorządność.
– Jak więc widziałeś swoją przyszłość w PRL?
– Wybrałem zawód, który dawał mi możliwość poznania świata i choćby czasowej ucieczki od dominującej w Polsce szarzyzny. Ukończyłem studia w Instytucie Okrętowym Politechniki Gdańskiej. W czasie studiów podpisałem umowę o stypendium fundowane z Polskimi Liniami Oceanicznymi, co dawało mi tę szansę.
– To marzenie wyrwania się ze wszechogarniającej szarzyzny było wtedy dość powszechne wśród młodych ludzi, którzy wybierali stosowne kierunki studiów, by je realizować. Jakie były Twoje odczucia w zderzeniu z tym innym światem?
– Przysługujące nam stawki dewizowe były śmieszne. Na przykład w Marsylii wystarczały na bilet autobusowy z portu do miasta i z powrotem. Właśnie w Marsylii, kiedy chodziłem po ulicach miasta, miałem uczucie odrealnienia, jakby ktoś przeniósł mnie nagle do kina w formacie 3D. Nie należałem do tego świata, byłem obcy, byłem obok tych ludzi na ulicach, ale nie wśród nich. Patrzyłem na ludzi zasiadających w kawiarnianych i restauracyjnych ogródkach, spożywających obiady kosztujące więcej niż moja miesięczna pensja i na tych w marinie, właścicieli jachtów. Uderzała mnie też rzucająca się w oczy kolorowość tamtego świata tak bardzo odróżniająca go od naszej szarości. To było dojmujące uczucie wyobcowania. Mogłem naocznie stwierdzić, że to, co tam jest normalne, wręcz codzienne, u nas jest przedmiotem nieosiągalnych marzeń. U nas tej normalności nie ma i jak wówczas sądziłem, nie będzie. Tyle mojego, że trochę popływam i poobserwuję. Nieco lepiej wtedy czułem się w Chinach, bo tam było jeszcze bardziej szaro.
– Czy wbrew temu przykremu poczuciu niewiary w jakiekolwiek zmiany Sierpień ’80 niósł nadzieję?
– Mimo obaw o ostateczne rozstrzygnięcie nadzieja się pojawiła. Gromadzące się pod stoczniową bramą tłumy i zainteresowanie światowych mediów ożywiało tę nadzieję. Pracowałem wówczas w Zjednoczeniu Morskich Stoczni Remontowych. Nasze biura mieściły się przy ulicy Heweliusza, a więc w bezpośrednim sąsiedztwie strajkującej stoczni. Biegałem więc pod tę bramę, czekałem na rozrzucane ulotki, na pojawienie się Wałęsy, którego legenda rosła. Od 21 sierpnia mieliśmy w rodzinie doskonałego informatora w osobie mojego teścia, Lecha Bądkowskiego, który został członkiem Prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego i rzecznikiem strajkujących. Starałem się wspierać strajkujących. Wraz z kolegą woziliśmy dla nich chleb „maluchem” (fiat 126p) wypchanym po dach (i jeszcze z dodatkowym ładunkiem na dachu).
Podpisanie porozumienia z przedstawicielami władzy przyniosło ogromne społeczne ożywienie. Istniała oczywiście, choć nie we wszystkich środowiskach w równym stopniu odczuwana, świadomość zagrożenia ze strony „przyjaciół” ze Wschodu, ale jednocześnie żyła nadzieja, że rozsądne działania, unikanie radykalnej retoryki, a tym bardziej radykalnych posunięć, pozwolą zachować zdobycze Sierpnia: społeczeństwo będzie bardziej słuchane przez władzę, a wybory przestaną być fikcją. Podzielałem tę nadzieję.
W moim miejscu pracy także pojawiła się potrzeba powołania niezależnego związku. – To co, robimy? – zwróciła się do mnie jedna z koleżanek. – Robimy – odpowiedziałem i zająłem się organizacją związku „Solidarność”, do którego zapisała się większość zatrudnionych. Później odbyły się wybory i oficjalnie zostałem wybrany przewodniczącym. Oczywiście, właściwie tak jak wszędzie, nie miałem żadnych wzorców budowania niezależnych struktur związkowych. Uważałem, że najistotniejsze jest słuchanie pracowników. Dzięki temu udało się stworzyć program działania. Byliśmy w kontakcie ze związkowymi przedstawicielami wszystkich stoczni remontowych. Przyjeżdżał do nas Marian Jurczyk (przywódca strajku w Szczecinie, sygnatariusz porozumienia z komisją rządową pod przewodnictwem Kazimierza Barcikowskiego). Opracowaną przez nas formułę działania związku postanowił przyjąć w szczecińskim środowisku. Bardzo zależało mi na tym, by wszystkie ustalenia na wyższych związkowych szczeblach docierały do szeregowych związkowców. Zabiegałem więc o jak najlepiej funkcjonujący system przekazywania informacji.
– Był to czas wielkich nadziei i gorączkowego działania. Jak widziałeś wtedy przyszłość związku „Solidarność’?
– Nie widziałem swojej przyszłości w roli związkowca. Podjąłem się budowania związkowych struktur po prostu dlatego, że trzeba było to zrobić, trzeba było zagospodarować sierpniowe zwycięstwo. Uważałem, że stworzone i umocnione w pierwszym okresie struktury powinny potem już funkcjonować i wyłaniać kolejnych przywódców w swoim środowisku. Rosła liczba członków „Solidarności”, do związku zapisywali się wszyscy ci, którzy lokowali w nim swoją niechęć wobec komunistycznej władzy: ci sympatyzujący z przedsierpniową opozycją, i ci, którzy do tej pory swoich opozycyjnych przekonań nie ujawniali. W czasie I Zjazdu Delegatów Solidarności, jesienią 1981 roku okazało się, że związek nie jest monolitem.
– Wyraźnie ujawniły się różnice pomiędzy środowiskiem skupionym wokół Andrzeja Gwiazdy zwanym potocznie „gwiazdozbiorem”, zmierzającym do zaostrzenia kursu wobec władzy i środowiskiem popierającym Lecha Wałęsę, zwolennika szukania możliwości porozumienia z władzą.
– Oczywiście popierałem „wałęsiaków”, jak wtedy określano to bardziej koncyliacyjne rodowisko. Obserwowałem działania Lecha Wałęsy od czasu stoczniowego strajku, doceniałem jego polityczne wyczucie. Bliski był mi sposób jego działania: wydzierać władzy ile się da, ale nie przekraczać czerwonej linii, progu, po którym natrafi się tylko na kamień. Nie pokona się go, gorzej, można stracić to, co już udało się osiągnąć. Umacniało mnie w tym przekonaniu moje środowisko. Byłem w rodzinie, gdzie analizowało się także możliwości ustępstw ze strony władzy, która miała przecież ograniczenia ze strony Moskwy.
– Po wprowadzeniu stanu wojennego jako przewodniczący „Solidarności” w zakładzie pracy znalazłeś się na celowniku wojskowych władz.
– Zdążyłem ogłosić strajk protestacyjny i wywiesić flagi przed wejściem, kiedy zostałem wezwany przez dyrektora technicznego, Jerzego Skrzypka. Nie wiedziałem, czego mam się spodziewać, kiedy dyrektor poinformował mnie, że mam natychmiast udać się do szczecińskiej stoczni remontowej na kontrolę BHP. Zbuntowałem się: – Jestem specjalistą do wdrażania nowych technologii, nie od BHP – stwierdziłem zdecydowanie. – Jest stan wojenny, to jest rozkaz – usłyszałem. Kiedy wyjechałem, zdałem sobie sprawę, że dyrektor odsyłając mnie do Szczecina uchronił mnie tym samym od przewidywanych konsekwencji mojego związkowego zaangażowania.
Po powrocie do Gdańska byłem w minorowym nastroju, wydawało się, że wszystkie nadzieje szlag trafił… Trzeba było zastanowić się, jak przetrwać i próbować odbudowywać więzi międzyludzkie. Wraz z kolegą zatrudnionym w innym zakładzie, ale w tym samym budynku, postanowiliśmy wydawać podziemne pisemko. Nazwaliśmy je „Kropla” w odniesieniu do powiedzenia: kropla drąży skałę. Pisywałem do tego pisemka. Nie przeceniam jego roli, ale stało się w pewnym sensie forum wymiany myśli w naszym środowisku. Ciekawym dla mnie doświadczeniem było uczestniczenie w spotkaniach w mieszkaniu moich teściów przy ulicy Długiej. Lecha Bądkowskiego odwiedzało wiele osób, także tych związanych z opozycją. Ich poglądy i doświadczenie przywracały wiarę w możliwości społecznego zaangażowania nawet w trudnej sytuacji stanu wojennego. Starałem się ten pogląd upowszechnić między innymi w publikacjach w „Kropli”.
– Druga połowa lat osiemdziesiątych to mniej spektakularnych akcji protestacyjnych, coraz mniej nadziei na zmiany. Struktury związkowe wprawdzie trwają, często jednak określa się ten czas jako okres zniechęcenia, marazmu.
– Owszem, było widoczne zmęczenie społeczeństwa trudną codziennością: rynkowymi brakami, talonami, kartkami na żywność… Pojawiają się jednak inicjatywy, które niebawem zaowocują ożywieniem gospodarczym. Promuje je Jan Krzysztof Bielecki, późniejszy premier polskiego rządu. Obowiązujące wtedy w Polsce przepisy prawa spółdzielczego umożliwiały zakładanie spółdzielni jako samodzielnych podmiotów gospodarczych. Dawało to szansę uniezależnienia się od zatrudnienia w państwowych przedsiębiorstwach, a także możliwość pracy dla represjonowanych działaczy opozycji. W Gdańsku powstała spółdzielnia prac wysokościowych Świetlik, którą kierował Maciej Płażyński. Jan Krzysztof Bielecki założył spółdzielnię Doradca, której celem było prawne wspieranie niezależnych inicjatyw gospodarczych. Spotkałem się z Bieleckim i zdecydowałem włączyć się w ten gospodarczy nurt. W 1985 roku założyłem spółdzielnię Sozotechnik. Nasza działalność obejmowała, najogólniej rzecz biorąc, doradztwo w zakresie ochrony środowiska.
Kiedy po strajkach w 1988 roku pojawiła się szansa podjęcia rozmów okrągłostołowych, zdecydowanie popierałem tę inicjatywę jako bliską mojemu przekonaniu o potrzebie dialogu, który mógł przynieść wyrwanie opresyjnej władzy choćby fragmentu niezależnego pola do zagospodarowania.
– Udało się osiągnąć o wiele więcej.
– W moim poparciu dla idei okrągłego stołu czaiła się także obawa z pewnością wspólna wielu osobom z solidarnościowego środowiska: czy nas nie oszukają? Czy nasi reprezentanci są dostatecznie przygotowani do rozmów z tymi komunistycznymi wyjadaczami? Tymczasem decyzja o częściowo wolnych wyborach do Sejmu i całkowicie wolnych do Senatu zapoczątkowała ustrojową transformację.
– Trzeba było jednak te wybory wygrać.
– Tak, trzeba było i to bez doświadczenia, w zasadzie bez narzędzi, za to z rozbudzonym entuzjazmem społecznym. Włączyłem się w kampanię przed wyborami wyznaczonymi na 4 czerwca 1989 roku. To było spontaniczne działanie, wiele osób zgłaszało władzom „Solidarności” chęć działania. Komisarzem wyborczym z nadania Komisji Krajowej została Małgorzata Gładysz (działaczka solidarnościowego podziemia, aktywna uczestniczka instytucji związanych ze zmianami ustrojowymi). Najważniejszą sprawą było wówczas uzyskanie społecznego poparcia dla naszych solidarnościowych kandydatów, nie zawsze przecież powszechnie znanych. Przez pewien czas „urzędowałem” przy stoliku ustawionym przed restauracją Cristal. Zbieraliśmy podpisy popierające naszych kandydatów. Było to łatwe, nasz stolik był oblegany, nie trzeba było szukać popierających, jak to obserwujemy we współczesnych kampaniach. Gorzej było z kampanią medialną. Władza dysponowała wszystkimi, a przede wszystkim elektronicznymi mediami, odstąpiła tylko małe fragmenty czasu antenowego na promocję naszych kandydatów. Pomagały powszechnie propagowane „ściągawki” z ich nazwiskami. Bardzo przydawał się nasz powielacz ze spółdzielni Sozotechnik. Dawał poczucie sprawczości. Mogliśmy go legalnie używać, był nasz, nie potrzebowaliśmy decyzji jakichś zwierzchników. |
– Sukces wyborczy zaskoczył nawet czołowych działaczy solidarnościowego obozu. W sierpniu na czele rządu stanął Tadeusz Mazowiecki. Można więc było podjąć dalsze zmiany ustrojowe, wśród nich reformę samorządową.
– Zgodnie z opiniami wielu obserwatorów naszej ustrojowej transformacji uważam ją za najbardziej udaną. Samorządność oznaczała oddanie w ręce obywateli decyzji dotyczących władzy i sposobu jej sprawowania na szczeblu gmin, miast. Później dotyczyło to także powiatów, województw. Wtedy, w 1990 roku, w miastach wojewódzkich powołani zostali pełnomocnicy do przygotowania i przeprowadzenia wyborów do rad gmin i miast wyznaczonych na 27 maja. Jesienią 1989 roku pojawiła się, w moim przekonaniu bardzo cenna, inicjatywa powołania komitetów obywatelskich. To była szansa zagospodarowania społecznej aktywności ożywionej przed czerwcowymi wyborami. Zaangażowałem się w realizację tej inicjatywy w Gdańsku, zgodnie z obowiązującą zasadą: solidarność w miejscu zamieszkania. W październiku, listopadzie 1990 odbywały się zebrania grup inicjatywnych. Trzeba było solidnej pracy zmierzającej do tego, by do każdego mieszkańca dotarła informacja o tworzącym się komitecie. Pomocne były komunikaty wydawane regularnie przez sekretariat organizacyjny Gdańskiego Komitetu Obywatelskiego. Ściśle współpracowałem z Małgorzatą Gładysz i Krystyną Marosz z tego sekretariatu. Na początku 1990 roku w osiedlach odbyły się wybory władz komitetów. Zostałem przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego Zaspa-Młyniec. Poszczególne komitety osiedlowe wybrały też swoich przedstawicieli na walne zebranie, na którym został powołany Gdański Komitet Obywatelski, reprezentujący miasto Gdańsk. Przewodniczącym został wybrany Adam Pieńkowski, wszedłem w skład prezydium, w którym objąłem funkcję wiceprzewodniczącego odpowiedzialnego za kontakty z mediami. Należała do mnie kontrola właściwego wykorzystania czasu antenowego w radiu, telewizji. Odpowiadałem także za przygotowanie klipów wyborczych, współpracę z prasą. Tak krok po kroku przejmowaliśmy poszczególne fragmenty władzy w terenie.
– Ustawa samorządowa przygotowana przez senatora Jerzego Regulskiego oznaczała prawdziwą rewolucję w zarządzaniu na szczeblu terenowym. Zadaniem GKO było też przygotowanie programu dla Gdańska, zgodnego z założeniami tej ustawy.
– Trzeba było przygotować program zrozumiały i zaakceptowany przez mieszkańców. Pomagały w tym osiedlowe komitety GKO i liczne spotkania z wyborcami. Oczywiście, trzymaliśmy się ustawowych zasad, ale mocno podkreślaliśmy naszą gdańską autonomię. Wzięliśmy udział w spotkaniu zorganizowanym w Warszawie dla przedstawicieli komitetów obywatelskich. Prowadził je Henryk Wujec. W naszym wystąpieniu podkreśliliśmy naszą niezależność od władzy centralnej. I tak działaliśmy w GKO. Wtedy, w tym gorącym czasie, bardzo pomocny okazał się Paweł Adamowicz, późniejszy wieloletni prezydent Gdańska, który zajmował się koordynacją działań w terenie. Wyróżniał się też umiejętnym tłumaczeniem wyborcom zasad reformy. W dzielnicach odbywały się dyskusje nad pierwszą wersją naszego programu dla Gdańska. Poprawiony i dopracowany program, uwzględniający uwagi mieszkańców, także został zaprezentowany podczas licznych spotkań przedwyborczych. W moim przekonaniu celem reformy samorządowej było utwierdzenie mieszkańców w przekonaniu, że są współgospodarzami swojego terenu odpowiedzialnymi za jego funkcjonowanie.
– Udało się?
– Wtedy, być może, byliśmy bliżsi tego celu niż później. Autonomii samorządów zaszkodziło ich upartyjnienie. Wybory radnych z list partyjnych spowodowały ich uzależnienie od partyjnej centrali. Rozgrywki i partyjne spory przenoszą się na szczeble terenowe. Dobrze, że ostatnio pojawia się coraz więcej niezależnych samorządowych inicjatyw wyborczych.
Wtedy, w pierwszych wyborach samorządowych, większość kandydatów do rad wyłoniły komitety obywatelskie. Przydawały się doświadczenia z licznych spotkań gminnych, osiedlowych. W Gdańsku właśnie te osiedlowe komitety zgłaszały osoby, które wyróżniły się zainteresowaniem wspólnymi sprawami. Niektórzy zgłaszali się sami, inni zgłaszali znanych sobie sąsiadów. Do nas, władz GKO, należało opracowanie kryteriów, które powinni spełniać kandydaci. Poza oczywistymi, jak wiek, wykształcenie, etc. uważałem, że warto zwrócić uwagę na kwestie moralne, po prostu ocenę ogólnej przyzwoitości kandydata. W propagowaniu kandydatów i programów pomagały publikacje w wydawanym przez GKO biuletynie informacyjnym „Samorządność” pod redakcją Marii Jędrzejczyk i Janusza Rydzewskiego. Nie unikaliśmy też działań rodem z czasów solidarnościowego podziemia. Nocami malowaliśmy na chodnikach hasła propagujące kandydatów. Zaznaczam, że napisy namalowane pędzlem i zwykłą farbą do malowania ścian łatwo się zmywały i znikały po deszczu, więc nie zanieczyszczaliśmy miasta.
Na 60 miejsc w Radzie Miasta Gdańska zgłosiliśmy 131 kandydatów. Udało się zdobyć 59 mandatów. Jedyny mandat spoza naszego komitetu przypadł znanemu cukiernikowi, Andrzejowi Szydłowskiemu, który kandydował z komitetu Sojusz na rzecz Gdańska.
– Według obowiązującej wówczas ustawy prezydenta wybierała rada miasta. Zasada wyboru bezpośredniego wprowadzona została dopiero w 2002 roku. W przestrzeni publicznej, w środowisku GKO, a także na medialnej giełdzie nazwisk pojawiło się Twoje nazwisko jako przyszłego prezydenta. Pisała o tym „Gazeta Gdańska”, pierwszy niezależny dziennik w naszym mieście.
– Zacznijmy od tego, że nie zamierzałem kandydować do Rady Miasta Gdańska, a tym bardziej na stanowisko prezydenta, który właśnie z racji ówczesnego systemu wyboru był zależny od rady i połowę swego czasu zamiast zarządzaniu miastem musiał poświęcać staraniom utrzymania się na stołku.
– Dlaczego nie chciałeś zostać radnym, skoro tak bardzo zaangażowałeś się we wprowadzanie reformy samorządowej?
– Na moje decyzje w dużej mierze ma wpływ pewien rys charakteru dość typowy dla przedwojennego wychowania, które odebrali moi rodzice i przekazali mnie, objawiający się w przekonaniu, że nie należy zabiegać o stanowiska, niech obejmą je najlepsi. Mój dziadek, kiedy zaproponowano mu stanowisko wiceministra w przedwojennym rządzie, odmówił i stwierdził: – Nie mam ministerialnej głowy. Być może popełnił błąd, być może ja też go wtedy popełniłem.
Jednak zasadniczą przyczyną mojej ówczesnej decyzji była obawa o to, że jeżeli wszyscy najbardziej zaangażowani odejdą do działania na wyższych szczeblach, zniknie szansa rozbudzenia obywatelskiego, które pojawiło się w komitetach osiedlowych i tych na szczeblu ogólnomiejskim. Tak się zresztą, ku mojemu żalowi niestety stało i moim zdaniem do dzisiaj pokutuje w sferze społecznego zaangażowania czy raczej braku tego zaangażowania. Dowodzi tego wciąż niska frekwencja w wyborach samorządowych, także tych ostatnich.
Wtedy zabiegałem o to, by te komitety obywatelskie nie umarły zbyt szybko śmiercią naturalną po spełnieniu swoich wyborczych zadań. Rok po wyborach samorządowych w Sądzie Rejonowym w Gdańsku zarejestrowaliśmy Stowarzyszenie Gdański Komitet Obywatelski. Byłem inicjatorem nadania GKO osobowości prawnej i jego funkcjonowania w prawnej formule, a nie tylko na zasadzie pospolitego ruszenia. Uważałem, że jeżeli mamy funkcjonować w formule dojrzałej samorządności, to należy jej nadać organizacyjną formę. Większość dotychczasowych działaczy komitetów obywatelskich poparła tę formułę. Zostałem wybrany przewodniczącym stowarzyszenia.
– W Twoim przekonaniu komitety obywatelskie, które chciałeś ocalić przed przedwczesnym opuszczeniem politycznej, a przede wszystkim samorządowej sceny, miały spełniać rolę pasa transmisyjnego między obywatelami i władzą.
– Tak. Chodziło o to, by tych 59 radnych wyłonionych przez komitety obywatelskie zachowało pamięć tego, skąd wyszli i chciało nadal uczestniczyć w działaniach tych, dotąd swoich, struktur. Starałem się przekonać naszych radnych, by nie tworzyli podziałów we własnym gronie. Powstawały wtedy przecież różne partie, partyjki, ugrupowania polityczne. Zabiegały o przyciągnięcie poszczególnych radnych i włączenie ich w swoje szeregi. Przez dwa lata zachęcałem radnych pochodzących przecież z ruchu obywatelskiego, by zostawiali swoje partyjne legitymacje w szatni przed wejściem na obrady. Udało mi się zaprosić trzydziestu kilku z nich na spotkanie, którego celem miało być powołanie klubu obywatelskiego w Radzie Miasta Gdańska.
Przygotowałem deklarację ideową, która została zaakceptowana. Pojawiła się kwestia przewodniczącego klubu. I tu utknęliśmy. Radni uznali mnie za naturalnego kandydata do tej funkcji, której przecież nie mogłem objąć, bo nie byłem radnym. Sprawa została odłożona do następnego spotkania, które niestety się nie odbyło. Uznałem wtedy za błąd moją decyzję o rezygnacji z ubiegania się o mandat radnego. Być może jako radny mógłbym zrobić więcej dla ocalenia roli ruchu obywatelskiego w samorządzie Gdańska.
– Tak więc komitety obywatelskie po spełnieniu swojej roli rzeczywiście zniknęły. Zastąpiły je partie polityczne w różny sposób definiujące swoją rolę w służbie społecznej.
– Niestety, w moim przekonaniu w dużej mierze w partyjnych szeregach zaczęło także zanikać poczucie potrzeby angażowania się w tę społeczną służbę, a nawet właściwe rozumienie pojęcia służby społeczeństwu. Wbrew tym niekorzystnym tendencjom Stowarzyszenie Gdański Komitet Obywatelski funkcjonowało i nadal funkcjonuje.
W okresie przemian ustrojowych staraliśmy się prowadzić działania proobywatelskie. Organizowaliśmy spotkania, które miały na celu przybliżenie zrozumienia charakteru transformacji ustrojowej, która nie dla wszystkich okazała się przyjazna. Naszym gościem był Janusz Lewandowski, minister przekształceń własnościowych. Była to właśnie próba oswajania naszego Dzikiego Wschodu.
Podjęliśmy także działania służące miastu i jego mieszkańcom. Nawiązaliśmy współpracę z AWO Bremen i z czasem zostaliśmy głównym gdańskim partnerem tej organizacji pomocowej z miasta Bremy. Dzięki tej współpracy udało się powiększyć flotę autobusów miejskich, wspierać organizację imprez dla dzieci. Z tzw. „wesołym autobusem” wyposażonym w różne atrakcje dla dzieci odwiedzaliśmy poszczególne osiedla. W miarę możliwości organizowaliśmy wsparcie dla szpitali w zakresie potrzebnego wyposażenia i sprzętu. |
Udawało się i nadal się udaje pozyskiwać granty miejskie na przedsięwzięcia wspomagające tych, którzy nie potrafili odnaleźć się w czasie ustrojowej transformacji. Z czasem te działania o charakterze pomocowym wspierające najbardziej potrzebujących zdominowały naszą działalność. Dołączyła do nas Iwonna Niechoda organizatorka kuchni dla ubogich „Pomocna Dłoń”. Potrzeby nadal są duże. Obecnie wydajemy dziennie około 1200 obiadów w czterech punktach miasta: na Oruni, w Brzeźnie, Nowym Porcie i na Zaspie. Centralę mamy w Brzeźnie. Pracuje tam sześć kucharek, które wbrew powiedzeniu: gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść, przygotowują wyżywienie dla tak pokaźnej grupy potrzebujących. Mamy też sporą flotę samochodów. Stanowi ją dziesięć samochodów dostawczych: dziewięć rozwozi obiady dla 280 osób, które nie są w stanie samodzielnie dotrzeć do punktów ich wydawania. Dziesiąty, największy dostawczak służy zaopatrzeniu, dowozi potrzebne produkty do kuchni. Kierowcy samochodów pracują jako wolontariusze. Ogólnie rzecz biorąc jest to spore przedsięwzięcie logistyczne. Budżet udaje się spinać właśnie dzięki miejskim grantom i zaangażowaniu oraz talentom obecnego przewodniczącego, Tomasza Janikowskiego, w zdobywaniu dobrych i niedrogich produktów dla naszej kuchni.
Zajmujemy się także doraźnie konkretnymi problemami, które wymagają społecznego zaangażowania. Aktualnie poważnym problemem jest gospodarka odpadami, a szczególnie kwestia zagospodarowania odpadów niebezpiecznych. To moja działka, wykorzystuję moje doświadczenie z działalności w spółdzielni Sozotechnik. Mam dobry kontakt z miejskim urzędnikami w sprawie organizowania profesjonalnych punktów zbiórki takich odpadów w poszczególnych dzielnicach Gdańska. Sprawa jest na razie na etapie organizowania konkursów.
– Jak oceniasz czas transformacji ustrojowej, swoją w niej rolę i wybory życiowe?
– Okazuje się, że wcale nie jest łatwo namówić ludzi do samorządzenia się. Wciąż aktualne pozostaje pytanie, jak pobudzać ich do tego, by chcieli brać udział w życiu społecznym, w działalności organizacji typowych dla dojrzałej demokracji. Moje wybory… Gdybym był zainteresowany obejmowaniem stanowisk, które były w zasięgu ręki, pewnie miałbym więcej do powiedzenia i być może większy wpływ na rozbudzenie zainteresowania samorządnością. Z drugiej strony, forma działania, jaką obecnie realizuje GKO, okazuje się bardzo potrzebna. Niestety, działalność społeczna nie jest na tyle powszechna, jak wydawało się to możliwe w 1990 roku. W swoim działaniu mogę się chyba określić po prostu jako obywatel. To ważna i zobowiązująca życiowa rola.
Czerwiec 2024
Zdjęcia: Marek Biernat; osowa.com